Trekking w birmańskich wioskach

Hsipaw

Hsipaw to niewielkie miasteczko w prowincji Shan na północy Birmy. Jest to ulubiona baza wypadowa turystów na trekking po okolicznych górach i niewielkich wioskach. Dotarliśmy tam mocno zmęczeni po 30 godzinach podróży z Lonton z kilkugodzinną przerwą w dusznym i lepkim od upału Mandalay. Daliśmy się zgarnąć do darmowego pickupa z dworca i tak wylądowaliśmy w największym turystycznym konglomeracie, jaki widzieliśmy w trakcie naszej podróży – Mr Charles Guesthouse. Nie przepadamy za takimi miejscami i wcale nie zrobiło na nas dobrego wrażenia, ale trochę już nam było wszystko jedno. Dopadło nas zmęczenie i marzyliśmy jedynie o tej chwili, kiedy będziemy mogli wyciągnąć się na łóżku i zapaść w sen niezakłócony odgłosami buntującego się żołądka pasażera z siedzenia za nami.

Pierwotnie zakładaliśmy, że ruszymy na trekking jak najszybciej. Okazało się jednak, że ze względu na trwający w okolicy konflikt między armią rządową a lokalnymi rebeliantami żadne dłuższe trekkingi nie są organizowane. Do tego Jacka dopadło spore przeziębienie. Doszliśmy do wniosku, że przyda nam się dodatkowy dzień na regenerację. I chyba dobrze zrobiliśmy bo akurat tego dnia spotkałaby nas w terenie wyjątkowo silna burza z gradem w wielkości piłeczek ping pongowych. Pojeździliśmy trochę po okolicy na rowerach, doładowaliśmy witaminy kilkoma owocowymi shakami u słynnego Mr Shake’a i wymieniliśmy się opowieściami z podróży z kilkoma innymi backpackerami.

 

Ruszamy na trekking

W końcu nadszedł dzień naszego trekkingu. Mniej więcej w połowie naszego śniadania zaczęło lać. Z nieba spadały istne potoki wody. Mieliśmy ruszyć o 8.30, ale zdecydowaliśmy się poczekać. Nie przestawało padać Wszyscy chętni na wędrówkę się wykruszyli, razem z nami został jedynie Chińczyk Ho. O 10 nasz przewodnik – Axsai dał nam znać, że nie ma co więcej tracić czasu. Wsiedliśmy do tuk tuka, który zaoszczędził nam nudnego początku po asfalcie. Zaczęliśmy nasz szlak od razu od pierwszych, niewielkich wiosek grupy etnicznej Shan. W jednej z nich podbiegły do nas trzy urocze dziewczynki, aby wręczyć mi kwiatki. Odpowiadaliśmy na pozdrowienia mieszkańców i słuchaliśmy ciekawostek opowiadanych przez naszego przewodnika.

Axsai okazał się wesołym i energicznym chłopakiem. Ma 31 lat, a turystami zajmuje się od 5 lat. Opowiedział nam, że po szkole nie za bardzo wiedział co ze sobą zrobić. Którego dnia, kiedy siedział w knajpie nad kolejnym piwem przysiadł się do niego jeden z przewodników i zaproponował mu wspólną pracę. Axsai na początku nie był w stanie zrozumieć turystów – czemu chcą chodzić po górach i wioskach, skoro to miasta są zdecydowanie ciekawsze. Po co robią tyle zdjęć i dlaczego do cholery zadają tak dużo pytań? Na dodatek nie znał wtedy jeszcze dobrze angielskiego i nie tak łatwo było mu się dogadać. Z tych powodów chciał sobie odpuścić te pracę, jednak miał świadomość, że to bardzo dobry zarobek.

W końcu znalazł rozwiązanie – wybierał sobie wyłącznie francuskie grupy. Oni w końcu też nie mówili za dobrze po angielsku i zazwyczaj byli z niego zadowoleni, a on miał pieniądze na piwo. Z biegiem czasu jego podejście się zmieniło. Nauczył się doceniać miejsce, w którym mieszka i możliwość interakcji z ludźmi z różnych części świata. Powoli polepszał swoją znajomość angielskiego. Pewnego dnia jego klientem był fotograf współpracujący z dużymi magazynami podróżniczo-przyrodniczymi i nauczył go podstaw fotografii. Od tego czasu robienie zdjęć to jego największe hobby i często robi ich nawet więcej niż turyści, którymi się zajmuje.

 

Błoto i jeszcze więcej błota

Naszą drogę przecinały liczne kałuże. Niektóre jej fragmenty pełne były błota, w które się od czasu do czasu zapadaliśmy. Niezrażony Ho maszerował dziarsko w japonkach, zupełnie nie przejmując się tym, że czasami któregoś z nich gubił. My dla odmiany byliśmy uzbrojeni w nasze wysokie buty trekkingowe, które zdecydowanie poprawiły naszą przyczepność na śliskiej powierzchni. Dzięki niedawnym opadom pojawiło się też w końcu więcej zieleni. Mijaliśmy sporo budynków, gospodarstw, które mniej lub bardziej ucierpiały w trakcie burzy poprzedniego dnia. Tego dnia niewiele osób mogło zająć się pracą w polu, bo ważniejsze było usunięcie i reperowanie szkód. Axsai często zatrzymywał się, żeby porozmawiać. Widać, że interesuje się nimi i wykazuje dużą życzliwość. Zdaje sobie sprawę, jak ciężko muszą pracować, aby utrzymać rodzinę. Często stara się prowadzić swoich turystów tak, by mieszkańcy mijanych wiosek też mogli skorzystać na ich obecności – sprzedać coś ze swoich niewielkich sklepików.

 

Tego dnia byliśmy na drodze sami – wszyscy inni przestraszyli się pogody. Spotykaliśmy jedynie grupę, która wraca do Hsipaw. Trasa nie jest wymagająca. Wznosi się delikatnie wśród herbacianych pól otoczonych górami. Jeszcze kilka lat temu okoliczne wzniesienia zieleniły się od drzew. Dziś większość z nich została wycięta na potrzeby rolnictwa. Nikt tego nie kontroluje. Ogarnął nas smutek, kiedy patrzyliśmy na te suche, wystające z ziemi kikuty. Trudno wymagać od lokalnych mieszkańców, by potrafili cenić bardziej las niż możliwość utrzymania rodziny. Troszczą się o swój własny byt. Nie potrafią spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Wiedzą, że jeżeli nie zadbają o własny interes, nikt inny tego nie zrobi.

 

Nocleg w wiosce

Zatrzymaliśmy się na krótką przerwę, herbatę i pyszną sałatkę z pomidorów w niewielkim sklepiku przy przełęczy z widokiem. Stamtąd czekała nas już tylko niecała godzina marszu do wioski Pankam, gdzie mieliśmy spędzić noc. To miejsce, które często widzi turystów. Wyznaczonych jest kilka domów, które przyjmują podróżnych, a przychody dzielone są pomiędzy wszystkich mieszkańców. W ten sposób każdy jest zadowolony. Axsai wprowadził nas do domu naszych gospodarzy. Przywitaliśmy się z goszczącą nas rodziną, pobawiliśmy się z małymi kociakami, wypiliśmy kolejne szklanki herbaty i zjedliśmy smaczny posiłek pełen aromatycznych warzyw.

Domostwo okazało się zaskakująco ładne i czyste. Budynek wzniesiony jest na palach. Drewniane ściany i podłoga sprawiają, że wnętrze wygląda ciepło i przytulnie. Przez okna wpadają do środka promienie słońca. Jest tam też niewielki taras, na którym można się powygrzewać i cieszyć widokami na okolicę. Po obiedzie ruszyliśmy na rozpoznanie miasteczka. Nie przepadamy za łażeniem po wioskach i atakowaniem mieszkańców aparatami, ale Axsai nie odczuwał żadnych skrupułów i zachęcał nas do robienia zdjęć. Zaprowadził nas do słynnej, miejscowej szwaczki, która bardzo lubi oglądać swoje portrety. Pokazywał różne typy domów, gdzie i jak suszy się herbatę. Było to miłe popołudnie, ale zaczęliśmy się zastanawiać, jak to wygląda, kiedy wioskę oblega więcej turystów wtykających swoje nosy na podwórka i w okna mieszkańców.

 

Wieczorem odświeżyliśmy się na tyle, na ile pozwalały nam warunki. Zamieniliśmy kilka zdań z goszczącą nas rodziną za pośrednictwem Axsaia i zjedliśmy kolację złożoną z dużej ilości ryżu, sałatki z fermentowanych liści herbaty oraz kilku innych warzywnych dań. Po posiłku rozmawialiśmy jeszcze trochę o życiu lokalnych mieszkańców, zmianach zachodzących w Birmie. Axsai jest pełen nadziei wobec nowego rządu. Wiele razy powtarzał, że teraz, kiedy rządzi „the lady” wszystko zaczyna lepiej wyglądać i lepiej działać. Nic jednak nie przychodzi łatwo. Warunki życia są trudne, zarobki niskie, brakuje pomocy medycznej.

Noc spędziliśmy na materacach, nad którymi rozwieszono moskitiery. Następnego dnia po śniadaniu mieliśmy jeszcze szansę przyjrzeć się codziennym czynnościom naszych gospodarzy. Młodsze kobiety uwijały się w kuchni, starsze przebierały liście herbaty, a starszy pan okazał się najlepszym szlifierzem w wiosce. Codziennie rano ktoś z mieszkańców przychodził do niego, aby naostrzyć noże lub narzędzie. Opuściliśmy wioskę inną trasą. Tego dnia było już widać zdecydowanie więcej ludzi na polach – pracowali całymi rodzinami. Kilka razy musieliśmy też pokonać błotniste strumienie. Po dwóch godzinach marszu doszliśmy do wodospadu, gdzie zrobiliśmy sobie orzeźwiającą przerwę. Tego dnia upał dał nam trochę popalić. Na szczęście tym razem też ominęło nas maszerowanie po asfalcie – pickup odebrał nas spod bram chińskiego cmentarza. Po dotarciu do Hsipaw Axsai zabrał nas jeszcze na pożegnalny makaron, którym zakończyliśmy naszą wspólna przygodę.

 

Szczerze mówiąc, mamy mieszane uczucia co do tego trekkingu. Mieliśmy duże szczęście, bo ze względu na pogodę nasza grupa była niewielka i na trasie byliśmy sami. Świetnie spisał się tez nasz przewodnik Axsai, który ujął nas swoim poczuciem humoru i podejściem do ludzi. Zagadywał prawie każdego, kogo spotkaliśmy na drodze. W ten sposób my też mogliśmy dowiedzieć się więcej, bo sami napotkalibyśmy barierę językową. Widać było, że miejscowi cieszą się z okazanego zainteresowania, że mogą choć na chwilę się komuś pożalić, opowiedzieć o trudzie pracy.

Pomimo tych pozytywnych aspektów Pankam jest najpopularniejszym miejscem w okolicy, które przyciąga wielu turystów. Właściwie wszyscy startujący od Mr Charles’a (a jest ich sporo) tam docierają. Trasa nie jest trudna i można ją na pewno zrobić samemu. Wydaje nam się, że warto poświęcić trochę czasu i rozejrzeć się za innymi możliwościami trekkingowymi. Musimy przyznać, że my akurat w tym przypadku poszliśmy trochę na łatwiznę. Jeżeli ktoś zamiast wiosek wolałby być bliżej natury, podobno ciekawe trekkingi organizuje Mr Bike. Poznaliśmy w Hsipaw bardzo sympatycznego Węgra, który wybrał taką opcję i wrócił zadowolony. Kontaktu żadnego nie mamy, ale miasteczko nie jest duże – na pewno wystarczy popytać.

 

Chcesz dowiedzieć się więcej o Birmie? Zajrzyj tutaj:

Mingalaba Birma

Magia Bagan

Opowieść o birmańskich pociągach

Sielanka nad jeziorem Indawgyi

Jezioro Inle

 

Post został przygotowany na laptopie marki

Brak komentarzy

Sorry, the comment form is closed at this time.