Sielanka nad jeziorem Indawgyi

Lonton

Pierwszego dnia pobytu w Lonton starczyło nam sił jedynie na krótki spacer nad brzegiem jeziora. Cisza, spokój, łódki kołyszące się na wodzie. Napotkane na pomoście dzieci śmieją się do nas i witają radosnym „Mingalaba”. Postanowiliśmy też przejść się kawałek drogą wyjazdową z miasteczka. Szybko dołączył do nas pies, którego ochrzciliśmy naszym przewodnikiem. Kiedy robiliśmy zdjęcia, przejeżdżający obok nas na skuterze mężczyzna zaczął do nas machać, że powinniśmy wracać. Po chwili cofnęliśmy się i zauważyliśmy, że na drodze opuszczono szlaban, którego pilnowało dwóch wojskowych.

Birma niby się otworzyła, ale wciąż jest wiele miejsc, gdzie turyści nie są przez władze chętnie widziani. Aby dotrzeć do niektórych potrzebne są specjalne pozwolenia, a w takim Lonton ruchy obcokrajowców są kontrolowane. Nie można wypożyczyć skutera, chyba że z kierowcą, który będzie pilnował trasy. Na mapie zaznaczone są obszary, od których trzeba trzymać się z daleka. Określone są jako niebezpieczne, ale najprawdopodobniej to właśnie tamtędy prowadzą nielegalne szlaki transportu drogocennych kamieni. Czy można te ograniczenia jakoś ominąć? Na pewno tak. Ważne jednak by zrobić to w taki sposób, by nie narazić lokalnych mieszkańców na kłopoty.


 

Eksplorujemy jezioro rowerem…

Kolejne dwa dni to aktywny wypoczynek w sielskiej scenerii. Pierwszego dnia wypożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy w drogę wokół jeziora. Pomimo palącego upału początek był łatwy i przyjemny. Mijaliśmy kolejne wioski i odpowiadaliśmy na pozdrowienia mieszkańców. Niektórzy witali nas wesoło i otwarcie, inni wykazywali większą nieśmiałość i rezerwę. Zaciekawieni byli wszyscy, bo wciąż nie dociera tu zbyt wielu turystów. Dużo radości sprawiło nam to machanie i dobiegające z każdej strony „Mingalaba”. Domyślamy się jednak, że przy dłuższej rowerowej podróży te oznaki zainteresowania mogą męczyć.

Miła przejażdżka skończyła się po jakichś 25 kilometrów, kiedy odbiliśmy w boczną, nieutwardzoną drogę o licznych, dość stromych podjazdach. Nie pod wszystkie udało nam się podjechać. Wypożyczone rowery są stare, bez przerzutek. Żar lejący się z nieba tylko pogłębiał zmęczenie. Tego dnia pokonaliśmy ponad 60 kilometrów, z czego sporą część po solidnych wertepach. Wracając nuciliśmy naszą ulubioną przyśpiewkę z pociągu „Boli pupka, boli!”. Było warto. Okolice jeziora są bardzo malownicze. Zobaczyliśmy tam też inną Birmę niż do tej pory – w miastach, miejscach bardziej turystycznych. Nie chcemy używać tu słowa „prawdziwą”, bo przecież te inne miejsca też takie są. Pełne ludzkich historii z krwi i kości. Marzeń, nadziei, smutku i śmiechu dzieci.

 

I kajakiem

Następny dzień zaczynamy od wschodu słońca, który oglądamy z naszego tarasu razem z parą ze Stanów. Po tafli jeziora spokojnie suną łodzie rybaków zaczynających pracę. Słońce wyłania się z wody dokładnie na wprost nas. Obserwujemy jego wędrówkę w ciszy, popijając kawę. Niebo zaczyna się mienić różnymi odcieniami żółci i czerwieni. W oddali słychać krzyk ptaków. Chłoniemy magię chwili, zanim świat obudzi się do życia.

Po tym pięknym spektaklu ruszamy na dalszą eksplorację jeziora. Tym razem przesiadamy się do kajaka, żeby dostać się na przeciwną stronę. Choć godzina jest wczesna, wysokie temperatury już dają o sobie znać. Po dwóch godzinach wiosłowania i zdjęć docieramy do niewielkiego miasteczka Hepa. Dzieciaki bawiące się przy pomoście patrzą na nas trochę nieufnie. Chcą się chyba też przed nami popisać. Urządzają konkurs skoków do wody, potem łapią za piłkę. Jacek postanawia się do nich dołączyć. Sprawdzają, kto kopnie dalej z przewrotki. Jest dużo pisku i śmiechu. Nieufność znika. Mali sportowcy chcą uwiecznić swoje wyczyny na ekranie aparatu. Potem z otwartymi buziami oglądają efekty sesji.

Z pomostu przyglądają nam się z uśmiechem trzy kobiety, które w tym czasie zajmują się praniem i toaletą. Przed powrotem do wioski zapraszają nas na posiłek. Z bólem serca musimy odmówić. Spędziliśmy nad jeziorem już sporo czasu i musimy powoli wracać. Przy wypożyczeniu kajaka ostrzeżono nas, że po południe pojawiają się silne fale. Rzeczywiście nie płynie się już tak przyjemniej. Wiosłujemy zawzięcie w największym upale, ale odległość wcale się nie zmniejsza. Nasz kajak jest większy i cięższy od typowej dwójki. Do tego siedzi się w nim dość płytko i nie można się wygodnie oprzeć. Gdzieś w oddali słyszymy odgłos nadchodzącej burzy. Jacek zarzuca większe tempo, a ja już powoli tracę siły i cierpliwość. Macham bezmyślnie wiosłem i wypatruję białych ścian naszego hostelu. Na każde słowo otuchy reaguję opryskliwie. Chcę już tylko dopłynąć. Wytaczamy się na brzeg po ponad półtorej godziny. Jesteśmy wykończeni. Na szczęście popołudniowa drzemka pozwala nam się zregenerować.

 

Droga powrotna

Po tych dwóch intensywnych dniach przydałby nam się jeszcze dzień odpoczynku. W końcu mieliśmy się relaksować, a daliśmy sobie całkiem niezły wycisk. Czas nas jednak powoli zaczyna gonić i nie poprawia tego fakt, że do Hsipaw – kolejnego miejsca na naszej trasie czekają nas 2 dni w drodze. Wyjeżdżamy zatem do Hopin, żeby złapać pociąg do Mandalay. Przygarniają nas sympatyczni pracownicy stacji. Kierownik każe nam zdjąć plecaki, wypytuje o Polskę i nasze plany podróży. W pewnym momencie przeprasza i bierze mikrofon. Szybko sprawdza, czy działa i spokojnym głosem przekazuje podróżnym krótkie komunikaty. Po chwili wraca do nas z uśmiechem.

Niewielki dworzec kolejowy bez żadnego komputera, ale wszystko ma tu swój porządek i działa. Każdy zna swoje miejsce. Tym razem jedziemy wagonem wyższej klasy – dumnie brzmiąca First Class. Od tej poprzedniej rożni się tym, że nie ma tu już twardych ławek i w każdym z wagonów jest kilka wiatraków – niektóre nawet działają. Kosztuję 1000 kyatów więcej. Może akurat tak trafiliśmy, ale pasażerowie wydają nam się zdecydowanie spokojniejsi niż w poprzednią stronę. Pewne rzeczy pozostają jednak bez zmian. Tłok, bujanie, owady i pochody sprzedawców są na swoim miejscu.

 

Czy warto było tłuc się tak daleko? Naszym zdaniem zdecydowanie tak. Niewątpliwie największą zaletą jeziora Indawgyi jest to, że jest po prostu daleko od wszystkiego i mało kto tam przyjeżdża. W trakcie naszego pobytu spotkaliśmy tylko trzy inne pary. Nie ma turystycznych knajp, zorganizowanych wycieczek, czy sklepów z pamiątkami. Zaledwie jeden noodle shop, dwa miejsca, w których można zjeść proste dania i punkt wypożyczania rowerów i kajaków. Oprócz pięknych widoków można znaleźć tam ciszę i spokój. Niby nic niezwykłego, ale tego właśnie potrzebowaliśmy. Nigdzie indziej nie spotkaliśmy się z aż tak dużą życzliwością ze strony mieszkańców. To my dla nich byliśmy atrakcją i urozmaiceniem codzienności. Chociaż godziny spędzone w pociągu dłużą się niemiłosiernie, polecielibyśmy wyjazd w to miejsce każdemu!

 

Chcesz dowiedzieć się więcej o Birmie? Zajrzyj tutaj:

Mingalaba Birma

Magia Bagan

Opowieść o birmańskich pociągach

Trekking w birmańskich wioskach

Jezioro Inle

 

Post został przygotowany na laptopie marki

2 komentarze
  • Kot
    Zamieszczone o 13:58h, 23 sierpnia

    wygląda zacnie 🙂
    pozdrowienia z Polski!!!

    • Śledź Nas
      Zamieszczone o 11:51h, 24 sierpnia

      🙂 wygląda, wygląda – też pozdrawiamy!