Magia Bagan

Bagan to chyba jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w całej Azji. Tysiące mniejszych i większych pagód ciągnących się po horyzont aż po majaczące w oddali góry to imponujący i niezapomniany widok – nie tylko o wschodzie lub zachodzie słońca. Jest to tak ogromna przestrzeń, że spokojnie można sobie tu znaleźć niewielką świątynię na wyłączność. Kilka miesięcy temu – w  marcu, wprowadzono pewne ograniczenia w zwiedzaniu. Stało się tak podobno na skutek nieodpowiedniego zachowania turystów, którzy ubierali się nie tak, jak trzeba i robili rzeczy niestosowne w świętych dla Birmańczyków miejscach (czyli np. tańczyli lub spali). Ile w tym racji, trudno stwierdzić. W każdym razie zmiany te odnoszą się jedynie do większych, bardziej znanych świątyń – my ich właściwie nie odczuliśmy.

 

Dojazd do Bagan

Prawda jest taka, że pierwsze chwile w Bagan nas nie zachwyciły. Dotarliśmy tam wczesnym rankiem i oczywiście od razu rzucili się na nas taksówkarzowi naciągacze, przekrzykując swoje kosmiczne oferty. W Birmie nocne autobusy najczęściej docierają do celu bladym świtem, a dworce autobusowe zazwyczaj zlokalizowane są przynajmniej kilka kilometrów od centrum miasta. Nasz autobus dotarł do celu i tak z godzinnym opóźnieniem, bo na jednej z przerw zgubiliśmy jednego z pasażerów.

Była 5 rano. Na dworcu zostaliśmy już tylko my, zakręcony Indonezyjczyk, Japończyk i grupka taksówkarzy. W końcu stanęło na 2000 kyatów (ok. 7 złotych) od osoby. Musieliśmy na tę opcję przystać, bo nasi nowi znajomi po prostu by się zapakowali do samochodu bez nas. Po drodze do Nyang-U, gdzie znajduje się większość opcji zakwaterowania, mija się jeszcze budkę, gdzie mało przyjazny pan zbiera haracz – 25.000 kyatów od osoby za bilet wstępu do Bagan. Wejściówka ważna jest przez tydzień. Z tego co zauważyliśmy, jej cena z roku na rok wzrasta. Nie opłaca się płacić w dolarach, bo stosują niekorzystny przelicznik. Lepiej mieć przygotowane kyaty.

 

Odkrywanie Bagan

Dotarliśmy do naszego hostelu Shwe Nadi. To jedno z niewielu miejsc, gdzie zarezerwowaliśmy nocleg wcześniej. Zaskoczyło nas bardzo pozytywnie – o 6 rano właściciel zaprosił nas na śniadanie, „bo na pewno jesteśmy głodni po podróży”. Miły gest. A do tego ten poranny posiłek był naprawdę dobry i całkiem spory. Jeżeli pokój rano jest dostępny, to też można się od razu w nim zakwaterować, Nasz jeszcze nie był, także postanowiliśmy wykorzystać ten czas na odkrywanie Bagan.

Wypożyczyliśmy sobie skuter elektryczny za 5000 kyatów i ruszyliśmy. Zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego spojrzenia. Dzięki sporej pomocy finansowej większość świątyń została odnowiona. Czasami jednak ze średnim skutkiem – według własnej fantazji, bez wyczucia stylu. W rezultacie niektóre z pagód zmieniły się w dziwaczne koszmarki. Żeby tego było mało zapuściliśmy się trochę w jakieś boczne drogi i natrafiliśmy na olbrzymie sterty śmieci. Ten smutny obrazek nas mocno wkurzył. Bo za wstęp płaci się tu spore pieniądze, ale to miejsce nie daje ludziom pracy. Nie ma tu właściwie strażników, ekip sprzątających najwidoczniej też nie. Nie brakuje za to oczywiście straganów wszelkiego rodzaju.

Także ten początek był trochę zniechęcający. Humor nam się poprawił dopiero podczas obiadu w wegetariańskiej knajpce Khaing Shwe Wha niedaleko pagody Anada. Gorąco polecamy to miejsce, a szczególnie sałatkę z bakłażana (special aubergine salad) i ryż kokosowy z ananasowym curry. To jedne z lepszych rzeczy, jakie jedliśmy w trakcie naszej podróży.

 

 

Świątynie Bagan

Największy upał poświęciliśmy na drzemkę w hostelu. Dostaliśmy naprawdę ładny pokój z dużym łóżkiem i widokiem ma ogród. Udało nam się trochę zregenerować i pojechaliśmy szukać idealnego miejsca na zachód słońca. I właśnie tego popołudnia nastąpił przełom i dosięgnęła nas magia Bagan. Bo to miejsce jest magiczne. Kiedy przysiadasz na dachu świątyni i obserwujesz, jak zmieniają się kolory słońca nad piaskowo-ceglanymi pagodami, zaczynasz to rozumieć.

Aż trudno uwierzyć, że to nie jest tylko jakaś makieta z powtykanymi tu i ówdzie zielonymi drzewkami i krzaczkami oraz domalowaną rzeką wijąca się gdzieś w oddali. Gdyby ktoś nas zapytał, które miejsce lepiej odwiedzić: Angkor czy Bagan, nie potrafilibyśmy odpowiedzieć. Najlepiej zobaczyć oba. Kiedyś usłyszałam od kogoś, że większe wrażenie zrobi po prostu to miejsce, które się odwiedzi jako pierwsze. Jeszcze rano bym się z tą opinią zgodziła. Koniec końców myślę inaczej. Tego dnia wracamy do miasta, kiedy już jest ciemno. Wieczorem świątynie nie pustoszeją. Wręcz przeciwnie. To właśnie wtedy przychodzi tam wielu wiernych i młodych mnichów w purpurowych szatach. Nikt nikogo nie wygania. Niektóre miejsca są też pięknie podświetlone – to okazja do złapania ładnych kadrów.

 

Nie samymi pagodami człowiek żyje

To jeszcze nie koniec miłych niespodzianek tego dnia, bo odkrywamy niewielką, wegetariańską knajpkę jakieś 500m od naszego hostelu. Niestety, nazwa wyleciała nam z pamięci, ale to przy głównej ulicy, przy której można znaleźć większość hosteli. W środku jest zaledwie kilka stolików, a ściany zapisane są chwalebnymi opiniami w różnych językach. Jedzenie jest pyszne, choć nie aż tak dobre jak w Khaing Shwe Wha.

Można przebierać w rozmaitych sałatkach: z pomidorów, ziemniaków, alg morskich, sfermentowanych liści herbacianych, bakłażana (tej niestety akurat nie było). A na dodatek ceny są bardzo przyjemne: za dwa dania i jedno duże piwo płaciliśmy 3000-3500 kyatów (ok. 11-13 złotych). W tej podróży trochę zmieniło nam się podejście do jedzenia. Kiedyś wydawało nam się, że nie warto jeść dwa razy w tej samej knajpie. Przeszukiwaliśmy przewodniki, Trip Advisora, prosiliśmy o polecenia.

Teraz jeśli znajdziemy miejsce, gdzie jedzenie nam smakuje a ceny odpowiadają, nie widzimy powodu, żeby szukać dalej. Szczególnie jeśli to jakaś niewielka, rodzinna knajpka, gdzie rodzicom pomagają uśmiechnięte i przejęte dzieciaki. Kiedy przychodzisz gdzieś po raz kolejny, wszyscy witają cię uśmiechem, cieszą się, że smakowało ci na tyle, żeby przyjść znowu. Rodzi się w ten sposób pewien rodzaj więzi. Nikłej, bo raczej nie zostawisz tu po sobie żadnego, trwałego śladu. Twoja twarz zniknie w gąszczu innych gości. Ale Tobie takie miejsce zostanie w pamięci na dłużej.

 

 

Wschód słońca

Drugiego dnia poszliśmy odebrać nasz skuter o 5 rano i zaczęliśmy od wschodu słońca oglądanego z Pagody Shwesandaw. W tym miejscu nie da się uniknąć tłumów, ale przyjść warto. Poranny spektakl można oglądać z tarasów na różnych wysokościach. Ludzie koczują tam od 5 rano, ale bez trudu można znaleźć dla siebie miejsce. Świt zastaje świątynie spowite lekką mgiełką. Powietrze jest jednak przejrzyste – hen na horyzoncie rysują się sylwetki górskich szczytów. Dopiero obserwując Bagan z perspektywy kilku pięter, uświadamiamy sobie jak rozległy jest to teren. Skala jest imponująca.

Choć jesteśmy pod koniec pory suchej i ziemia wydaje się przesuszona i wypalona, między pagodami przebłyskują liczne połacie zieleni. Słońce powoli rozpoczyna swoją wędrówkę po niebie, a jego promienie budzą całą okolicę do życia. Rano pagody mienią się piaskowym złotem. Jest ich ogromna ilość. Jedne są pieczołowicie odnowione, zadbane. Inne ukrywają się wśród gęstych traw, które zachłannie wdzierają się na ich teren. Wystarczy zboczyć w którąś z bocznych ścieżek, by odnaleźć miejsca zupełnie odosobnione, gdzie wydaje się, że świat i czas o nich zapomniały. Nie da się nie ulec magii Bagan.

 

Chcesz dowiedzieć się więcej o Birmie? Zajrzyj tutaj:

Mingalaba Birma

Opowieść o birmańskich pociągach

Sielanka nad jeziorem Indawgyi

Trekking w birmańskich wioskach

Jezioro Inle

 

 

Post został przygotowany na laptopie marki

 

Brak komentarzy

Sorry, the comment form is closed at this time.