Mingalaba Birma

Pierwsze wrażenia w Birmie

Niby Birma otworzyła się na świat już jakoś czas temu, ale wciąż jest częściowo niedostępna i fascynuje odmiennością. Zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych państw Azji Południowo-Wschodniej. Trudno wytłumaczyć tę inność. Bo nie chodzi tu tylko o to, co widać na pierwszy rzut oka. Żółte plamy tanaki na policzkach kobiet i dzieci jako ochrona przed silnym słońcem. Mężczyźni ubrani w tradycyjne luongi – długie, zawiązywane spódnice. Betel, którego liście są sprzedawane i żute na każdym kroku. Podobno to rozbudza i dodaje energii. Nie spróbowaliśmy. Skutecznie odstrasza wszechobecne plucie „krwią”, czerwone plamy na chodnikach i poczerniale zęby amatorów tej używki. Jakby tego było mało maź, którą smaruje się liście (100% chemii) przyczynia się do rozwoju nowotworów. Większość osób o tym wie, ale przestać nie może. Ludzie są tu wyjątkowo drobni – mężczyźni mają talie, o jakich marzą modelki, kobiety w swoich skromnych, dopasowanych kostiumach wyglądają jak posągi.

 

Birma czy Mjanma

Już same nazwy okazują się tu nie lada problemem. W 1989 r. Birma stała się nagle Mjanmą. Podobno zrobiono to w celu zerwania z kolonialną przeszłością, ale te tłumaczenia są dość mętne. W polskim języku obie nazwy są dopuszczalne. My wolimy jednak tę dawną – od nowej nawet nie da się utworzyć przymiotnika. Kolejna problematyczna kwestia – Rangun. W świadomości wielu osób nadal funkcjonuje jako stolica kraju, ale od ponad 10 lat jest inaczej. W 2005 r. stolicę przeniesiono do Naypyidaw. Nie dotarliśmy tam, ale opisywane jest jako miasto-twór, pozbawione duszy i tożsamości.

W Birmie wiele się zmienia i nie tak łatwo za tymi zmianami nadążyć. W zeszłorocznych wyborach zwycięstwo odniosła partia kierowana przez noblistkę Aung San Suu Kyi – wieloletnią opozycjonistkę uwielbianą przez tłumy. To wielki sukces jej działalności politycznej okupionej wieloma poświęceniami i piętnastoletnim aresztem domowym. I jednocześnie spore wyzwanie – armia zagwarantowała sobie 25% miejsc w parlamencie oraz kilka ważnych resortów. Mimo tego Birmańczycy wierzą, że nowa władza zapewni im lepszą przyszłość i życie.

Nietrudno zauważyć jak wiele już się zmieniło. Prawie wszyscy mieszkańcy mają telefony komórkowe, choć jeszcze kilka lat temu kosztowały fortunę. Internet jest przerażająco wolny, ale działa. Pojawia się coraz więcej zagranicznych inwestycji. Rośnie też liczba zaciekawionych turystów, którzy poszukują ciekawych kierunków. Są jednak też tacy, którzy uważają te zmiany za powierzchowne. I zbywają pytania o obecną sytuację uśmiechem lub potrząsając głową. A ci, którzy dużo mówią, wcale nie wiedzą wszystkiego najlepiej.

 

Na początek Rangun

Z lotniska w Rangun można dojechać do centrum miasta taksówką za 8000 kyatów. My zdecydowaliśmy się jednak pojechać autobusem. Do przystanku idzie się około 15 minut. Trzeba dojść do dużej ulicy i skręcić w prawo – w przeciwnym kierunku niż samo miasto. Trochę nas to zmyliło, ale na szczęście Birma od początku pokazuje nam swoją przyjazną twarz. Zapytany o drogę mężczyzna prowadzi nas do odpowiedniego autobusu i mówi chłopakowi sprzedającemu bilety, że chcemy wysiąść przy Sule Pagoda.

W autobusie jest tłoczno i duszno mimo otwartych okien. Końcówka kwietnia i maj to pora największych upałów. Za przejazd płacimy 300 kyatów za osobę. Tłuczemy się po ulicach ponad godzinę aż w końcu widzimy charakterystyczną złotą pagodę. Jesteśmy na miejscu. To właśnie tutaj można znaleźć najtańsze noclegi w mieście. W pierwszym guesthousie nie ma wolnych pokoi. Drugi – Okinawa jest dla nas za drogi (23 USD za noc). W końcu trafiamy do tego najtańszego – Mahabandoola, gdzie pokój kosztuje 12 USD. W pokoju nie ma łazienki, ale jest klimatyzacja. O ile oczywiście jest prąd. Bo zazwyczaj przynajmniej raz dziennie jest przerwa w dostawie. Wtedy w ruch idą potężne agregatory. Którejś nocy budzę się i mam wrażenie, że nie mogę oddychać. Koszulka przylepia się do ciała. Powietrze stoi. Znowu padł prąd, wszystko działa na agregacie poza klimatyzacją. Na szczęście syn właściciela daj nam wiatrak. Robi się przyjemniej i udaje się zasnąć.

Nazywamy pieszczotliwie nasz przybytek szczurzą norą. Nie jest jednak tak źle. O ile nie ma się zbyt wysokich wymagań, ta opcja spokojnie wystarczy. Tuż obok jest restauracja, gdzie jemy kolację pierwszego wieczoru, bo nie mamy już siły szukać niczego dalej. Jedzenie okazuje się całkiem niezłe, także przychodzimy tam też następnego dnia. Siadamy jednak przy innym stoliku. Dopiero po chwili orientujemy się, że jesteśmy w samym środku chyba głównego szlaku komunikacyjnego karaluchów, bo maszerują tu jeden za drugim. Facet przy stoliku obok co chwilę tupie nogą, żeby je odstraszyć. My trzymamy po prostu stopy w górze. Kątem oka zauważam szczura. Posiłek już nie smakuje tak dobrze i więcej na jedzenie tam nie wracamy.

 

Pagoda Szwedagon

Najsłynniejszą atrakcją Rangun jest imponująca pagoda Szwedagon. Dla mieszkańców Birmy to najważniejsze religijne miejsce, które każdy powinien odwiedzić przynajmniej raz w życiu. Bilet wstępu dla turysty jest drogi – kosztuje 8000 kyatów. Jakoś muszą sobie w końcu zrekompensować te ogromne pokłady złota. Trzeba też pamiętać o odpowiednim ubiorze. Dotyczy to również mężczyzn, na których zazwyczaj mniej się zwraca uwagę. My weszliśmy dopiero za drugim podejściem, bo okazało się, że Jacka spodnie są za krótkie i jego kolana lubieżnie spoglądają na innych. W żadnej z azjatyckich świątyń odwiedzanych wcześniej się z tym nie spotkaliśmy. Wyjątkiem był tylko Wielki Pałac w Bangkoku, ale tam można sobie różne części garderoby wypożyczyć, a tu zaproponowano nam zakup longyi za 5000 kyatów. Byłaby to całkiem fajna pamiątka, ale my i tak już za dużo nosimy na plecach, więc po prostu wróciliśmy kolejnego dnia.

Bo na pewno tę pagodę warto zobaczyć. Jest imponująca. Rozmiar i przepych są wręcz przytłaczające. Nad całością góruje złota stupa o wysokości prawie 100 metrów. A jakby komuś samo złoto nie wystarczyło, można tu również znaleźć diamenty. Przyglądamy się wszystkiemu z ciekawością i zachwytem, wsłuchujemy się w dźwięk dzwoneczków i zastanawiamy, skąd tyle bogactwa w tym biednym kraju. Na miejscu można spotkać wiele osób oferujących usługi przewodnika. My wolimy jednak chłonąć atmosferę tego miejsca na własny sposób. Robimy częste przystanki, aby odpocząć od słońca i przypatrzeć się, jak religijne rytuały mieszają się tu z codziennym życiem mieszkańców. Bo kiedy jedni się modlą i proszą Buddę o błogosławieństwo, inni rozkładają się w cieniu całymi rodzinami, wyciągają jedzenie i panuje iście piknikowa atmosfera. Świątynię najlepiej zwiedzać późnym popołudniem, kiedy nie jest już aż tak gorąco. Parząca posadzka to zdecydowanie nie jest to co białe stópki lubią najbardziej! 🙂

 

Chinlone

Niedaleko złotej pagody znaleźliśmy miejsce, gdzie Jacek spróbował swoich sił w chinlone – czyli miejscowej wersji siatkonogi popularnej w całej Azji Południowo-Wschodniej. Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że to komisariat, a grający to policjanci po służbie. Gra jest niezwykle efektowna – pełna wyskoków, strzałów z przewrotki. Mężczyźni grają w krótkich spodenkach lub po prostu w swoich longyi zawiązywanych wokół uda. O całej przygodzie możecie przeczytać TU w tekście przygotowanym dla portalu offsport.pl. Koniecznie obejrzyjcie też krótki filmik!

 

Co warto zobaczyć w Rangun

Rangun jest dość chaotycznym miastem o kolonialnej architekturze. Rzędy budynków poprzecinane są grubymi sznurami kabli. Nie jest to miejsce stworzone dla pieszych – krawężniki są wysokie, chodniki są nierówne i trzeba uważać na dziury o głębokości kilku metrów. Ulice to oczywiście królestwo wszelkiego rodzaju straganów – rozmaitych garkuchni, stoisk z książkami, pierdółkami czy niewielkich warsztatów. Można tu jednak znaleźć prawdziwie oazy zieleni, które pozwalają odetchnąć chwile od upałów oraz przyjrzeć się mieszkańcom. Zaraz obok pagody Sule jest duży miejski park, gdzie zdarzało nam się jeść śniadanie na trawie. Warto przejść się też do parku Kandawgyi i wybrać się na spacer drewnianym mostkiem nad malowniczym jeziorem. To idealne miejsce, w którym można zaszyć się z dala od zgiełku miasta. Trzeci park znajduje się niedaleko Pagody Szwedagon. Można tam spokojnie rozłożyć się na trawie, przejść mostami rozwieszonymi między drzewami i pouśmiechać się do życzliwych mieszkańców, którzy z dużą nieśmiałością proszą o wspólne zdjęcia.

 

W Rangun wybraliśmy się również na trzygodzinną przejażdżkę pociągiem wokół miasta. Pociąg odjeżdża z głównej stacji miasta, a bilet kosztuje 200 kyatów. Korzystając z jednego biletu można na którejś ze stacji wysiąść, przejść się i rozejrzeć się wokół, a potem wsiąść do następnego pociągu. To ciekawe doświadczenie, które pozwala się przyjrzeć miastu i jego mieszkańcom z trochę innej perspektywy. Czasem ktoś się uśmiechnie, zagada lub z chęcią zobaczy swoje zdjęcie na ekranie aparatu.

Nie należy się tu jednak spodziewać żadnych spektakularnych widoków. Obrazy mijane za oknem są dość monotonne. Największą atrakcją są kolorowe, lokalne targi znajdujące się przy torach. W tych miejscach senny pociąg, w którym większość pasażerów drzemie, zmienia się nie do poznania. Ludzie przekrzykują się, podają sobie kolejne tobołki, poganiają dzieci, przerzucają worki z bananami, ryżem i aromatycznymi ziołami. Do tego dołącza chór sprzedawców, którzy przechodzą z wagonu do wagonu z wielkimi tacami na głowie, na których wystawione mają swoje towary. Największym wzięciem cieszy się mango. Ale nie takie żółto-pomarańczowe, dojrzałe, słodkie, z sokiem ociekającym na palce. Tutaj największym przysmakiem są kawałki zielonego mango, zalewane jakąś marynatą i posypywane chili. Częstowano nas tym wielokrotnie, ale nie byliśmy w stanie przekonać się do tego smaku.

 

Na koniec mała rada praktyczna, która może się niektórym przydać. Chociaż w podróży dobrze jest czasem się odciąć od internetu i zapomnieć o wirtualnym świecie, zdarzają się takie chwile, kiedy trzeba być online. Jeżeli pilnie potrzebujecie przesłać większe pliki, porozmawiać z kimś na skype – jednym słowem musicie skorzystać z lepszego internetu, dobre WiFi złapiecie w całkiem przyjemnej knajpce Phayre’s Gatronomy. My jedliśmy obiad w Hawaii Kitchen tuż obok, gdzie można zjeść niezły posiłek za 1000-2000 kyatów, a potem przechodziliśmy do Phayre’s na piwo za 1500 kyatów. Kawa jest niedobra – zdecydowanie nie polecamy.

 

Chcesz dowiedzieć się więcej o Birmie? Zajrzyj tutaj:

Magia Bagan

Opowieść o birmańskich pociągach

Sielanka nad jeziorem Indawgyi

Trekking w birmańskich wioskach

Jezioro Inle

 

 

Post został przygotowany na laptopie marki

Brak komentarzy

Sorry, the comment form is closed at this time.