Jak śliwki w Kampot

Na granicy Wietnam – Kambodża

Przejścia graniczne Kambodży cieszą się złą sławą. Nieważne z której strony wjeżdżasz. Na pewno będą Cię chcieli oszukać, naciągnąć na coś. Korupcja ma się tu wyjątkowo dobrze. Wiele osób decyduje się nie utrudniać sobie życia i zostawia całą procedurę pośrednikom. Niech się użera ktoś inny. My wjeżdżamy do Kambodży z Ha Tien. Jedziemy do Kampot. Wczesnym rankiem zgarnia nas busik i zawozi do biura przewoźnika. Dostajemy kwitki wizowe do wypełnienia.

W pewnym momencie pojawia się kwestia płatności. Pan chce od nas 35 USD i dodatkowego dolara na kontrolę zdrowotną. Tłumaczymy mu, że znamy oficjalną cenę i jest niższa. Krótka wymiana zdań, która nic nie wnosi. Upieramy się, że chcemy zapłacić mniej. Robi się trochę niezręcznie, bo szef biura spurpurowiał ze złości. Ma z nami problem. W końcu zabierają nas na granicę. Miało być kilkanaście osób, a jedziemy sami.

Na przejściu prawie nikogo nie ma. Z naszymi plecakami budzimy sporą ciekawość. Wietnam opuściliśmy bez żadnych trudności, czas na kambodżańską stronę. W budynku jeszcze pusto. Przyjmuje nas starszy gościu w rozciągniętym podkoszulku. Chwilę bawi się naszymi paszportami, po czym prosi o 70 USD. My na to, że wiemy, że cena jest niższa, dzwoniliśmy do ambasady i sprawdziliśmy. Pan wstaje bez słowa. Gromi nas wzrokiem. Zakłada górę od swojego munduru. Powoli zapina guziki, wygładza zagniecenia. W końcu bierze aktówkę i wychodzi.

To ile kosztuje ta wiza

Czekamy grzecznie, ale kiedy wraca kieruje nas do kolegi obok. Tam taka sama rozmowa. Nasza pozycja nie jest zbyt mocna, bo się oczywiście zgapiliśmy i w zostały nam w dolarach same setki! Także nawet nie możemy udawać, że nie mamy więcej pieniędzy. Wygląda na to, że czeka nas kilka godzin czekania (bez gwarancji sukcesu) albo zapłacenie zawyżonej kwoty. Jacek decyduje się jednak wyciągnąć naszego asa z rękawa. Pokazuje wojskowym na telefonie swoje zdjęcie z czasów pracy w Lasach Państwowych. Oczywiście w zielonym mundurze, z dystynkcjami. Przeciwnik zaczyna się łamać. W końcu mundurowi wspierają się – nawet w Kambodży.

Ostatecznie szef podejmuje decyzję. Płacimy 60 USD. Na kontroli zdrowotnej pan nawet nie pisnął o kasę. Wyszło na nasze, a 12 USD zostało w kieszeni do wydania na później. Moglibyśmy nawet świętować, ale do pełni szczęścia brakuje nam jeszcze naszego busa. Nie do końca wiemy, gdzie ma na nas czekać. Ja już snuję ciemną wizję, że nas zostawili na pastwę losu. Nie daliśmy im zarobić, to odbiorą swoje inną drogą. Przysiadamy pod wielkim kasynem. Mijają kolejne minuty. W końcu podjeżdża na skuterze pan z naszego biura. Zdziwiony, że widzi nas po drugiej stronie. Jeszcze bardziej kiedy mówimy, ile zapłaciliśmy.

 

Kampot wciąga

Do Kampot dojeżdżamy w bardzo dobrych nastrojach. I tak już zostaje przez kolejne kilka dni. Bo to takie miejsce, gdzie chyba prawie każdy dobrze się czuje. Senne miasteczko nad rzeką, które można obejść w pół dnia. Przyjemnie, ale co w tym takiego specjalnego? A jednak Kampot wciąga. Mieliśmy pojechać na plażę do Sihanoukville, ale w międzyczasie nam się odechciało. Stwierdziliśmy, że na pewno będzie tam dużo ludzi, tłoczno, głośno i drogo. Właściciel naszego hostelu trochę się uśmiechał pod nosem, kiedy codziennie słyszał od nas, że zostajemy jednak jeszcze jedną noc. To dość częsty syndrom.

Niektórzy zostają tu zresztą na dłużej. Spełniają swoje marzenie o życiu w spokojnym miejscu i prowadzeniu knajpy. Efekty widać już na pierwszy rzut oka. Ma tu miejsce coś w stylu wtórnej kolonizacji. Niektóre restauracje mają wręcz skandynawski wystrój – jasne wnętrza, dużo drewna. Można tu zjeść super bio kanapkę za 4 dolary. Europejskich turystów jest tu sporo i wielu się skusi. My już pierwszego wieczoru zakochaliśmy się w krewetkach serwowanych przez jedną z rzadziej odwiedzanych knajpek. W trakcie naszego pobytu byliśmy tam kilka razy, zazwyczaj jako jedyni goście, choć w tym samym czasie słynna restauracja u Kapitana Chima ulokowana naprzeciwko (swoją drogą świetne śniadania!) miała pełne obłożenie.

U naszej pani do wyboru są jedynie trzy krzywe i lekko przykurzone stoliki. Widok na bałagan w skromnym domu. Nie ma specjalnie warunków do robienia słitfoci, nie ma wifi. Ktoś mógłby powiedzieć, że pani mogłaby się bardziej postarać. Pomyśleć nad tym, co mogłoby ściągnąć więcej klientów. Ona ma jednak na głowie chorego męża i pełnego energii małego synka. Skąd miałaby zresztą wiedzieć, co tym turystom może się spodobać? Przecież jedzenie jest świetne, ceny takie jak trzeba (1-3 USD za danie, 0,75 za piwo), czego można chcieć więcej?

Za każdym razem kiedy tam przychodziliśmy, witały nas uśmiechy. Uśmiechał się schorowany pan, uśmiechał się malec, który pakował się do nas na krzesło i wyrywał nam z dłoni mapę i uśmiechała się pani, kiedy zamawialiśmy nasze ulubione krewetki i wylizywaliśmy talerze do czysta. Na jedzenie czeka się dość długo i w międzyczasie jest masa czasu, żeby wczuć się w koloryt lokalny. Trochę się przy tym ściska serce.

 

Co można robić w Kampot

No dobra, ale co można robić w Kampot poza łażeniem po knajpach? Wypożyczyliśmy na kilka dni skuter i w ten sposób odkrywaliśmy uroki okolicy. A można tu zobaczyć całkiem sporo. Na pierwszy ogień poszła prowincja Chhouk, która przywitała nas czerwonymi, pylistymi drogami, palmami i domkami na palach. Tam wprosiliśmy się na zabawy z okazji zbliżającego się Nowego Roku (w Kambodży wita się nowy rok aż trzy razy). Pomimo lekkiego zdziwienia, jakie wzbudziliśmy naszą obecnością, wszyscy przyjęli nas bardzo przyjaźnie. Były gonitwy z balonami przyczepionymi do kostki, wielkie polewanie wodą i strącanie michy z niespodzianką na oślep (z zawiązanymi oczami). Świetnie się tam bawiliśmy! Kiedy wyjeżdżaliśmy, żegnało nas machaniem pół wioski.

 

Park Narodowy Bokor

Dotarliśmy też do Parku Narodowego Bokor oddalonego od Kampot o jakieś 50 km. Naczytaliśmy się, jakie to niezwykłe miejsce i prawdę mówiąc rzeczywistość trochę nas rozczarowała. Największe wrażenie zrobił na nas sam dojazd. Droga wiodąca do parku wije się serpentynami wokół gór. Temperatura stopniowo spada, pojawia się mgła. Można tu odetchnąć od upału, a nawet za nim zatęsknić, jeśli nie ma się ze sobą niczego cieplejszego. W samym parku można znaleźć sporo ciekawych skalnych formacji i straszące pustostany.

 

Okolice Kampot

W okolicach Kampot można zobaczyć pola soli, plantacje pieprzu, wybrać się malowniczą trasą przez niewielkie wioski nad jezioro Secret Lake, pochodzić po jaskiniach, wybrać się nad morze do Kep i zjeść świeże kraby na lokalnym targu. Wszystko jest w miarę blisko. Wystarczy wypożyczyć skuter i możliwości jest naprawdę sporo. Skoro odpuściliśmy sobie plażowanie w Sihanoukville, zdecydowaliśmy się jednego dnia wybrać też w tamtym kierunku, aby zrobić rozeznanie. Po cichu liczyliśmy tez na to, że gdzieś na wybrzeżu trafimy na jakąś dziką plażę. No i nie przeliczyliśmy się.

Wyobraźcie sobie wybrzeże o białym piasku ocienione palmami. Zaraz przy brzegu wyrastają niewielkie, drewniane domki na palach. Bajka! Tyle że tuż pod nimi tony śmieci. Istne zatrzęsienie. Między nimi wałęsają się bezpańskie psy. Mieszkańcy wioski machają do nas z okien. Podejrzewam, że za każdym razem jak wychodzą, wpadają w kupkę śmieci. Pewnie też codziennie dokładają do niej co nieco. To jedno z najsmutniejszych miejsc, na jakie natknęliśmy się w naszej podróży. A tuż obok kwitnie jakaś budowa, z której szybko nas wyproszono. Pewnie powstanie tu jakiś eko-resort dla zagranicznych turystów. Śmieci jakoś się w końcu posprząta. Najprawdopodobniej razem z wioską.

 

Chcesz dowiedzieć się więcej o Kambodży? Zajrzyj tutaj:

Potęga Angkoru

Post został przygotowany na laptopie marki

Brak komentarzy

Sorry, the comment form is closed at this time.