Na dachu Ameryki Centralnej

Wulkan Tajumulco

Wulkan Tajumulco to najwyższy szczyt nie tylko Gwatemali, ale całej Ameryki Centralnej. 4220 m n.p.m. Mogłoby się wydawać, że na wiele osób podziała to jak magnes, a jednak turystów można tu spotkać stosunkowo niewielu. Dwa razy w tygodniu organizowane są dwudniowe trekkingi przez organizację non-profit Quetzaltrekkers z Quetzaltenango (Xela). Wszystkie dochody przekazywane są na edukację dla potrzebujących dzieci.

Na szczyt spokojnie można też wejść samemu, bez żadnej grupy. Trasa nie jest trudna technicznie, jedynie dość żmudna. Do tego w pewnym momencie wysokość zaczyna dawać w kość. Szlak nie jest specjalnie oznaczony, my kilka razy z niego zboczyliśmy. Sztuką byłoby się tu jednak zgubić. Wierzchołek wulkanu jest cały czas widoczny – trzeba się po prostu na niego kierować. Na wszelki wypadek polecamy aplikację Wikiloc i ściągnięcie trasy na telefon.

 

Dojazd

Najbardziej problematyczny jest sam dojazd pod wulkan. Jeżeli wybieracie się z Xela transportem publicznym, będziecie musieli przesiąść się w San Marcos. Tam znajdziecie kolejny autobus, który dowiezie Was do rozpoczęcia szlaku na Tajumulco (niedaleko wioski o tej samej nazwie). Kierowca na pewno zrozumie o co Wam chodzi (patrząc na ubiór, plecak itp.). Za wejście na trasę nie jest pobierana żadna opłata.

Pierwsze kilometry to monotonna, brukowana droga, która powoli pnie się do góry. Teoretycznie moglibyśmy pokonać ten fragment samochodem i zostawić go przy trasie. Stwierdziliśmy jednak, że wolimy, by spędził noc w bardziej bezpiecznym miejscu, a nam dodatkowe podchodzenie nie zaszkodzi. Na szczęście potem jest już ciekawiej. Ścieżka wiedzie wśród pól, potem prowadzi przez las aż w końcu wychodzi na kamienistą grań.

 

Na Tajumulco spokojnie można wejść i zejść w jeden dzień, my polecamy jednak opcję z noclegiem na szczycie (lub poniżej). Po południu wokół wierzchołka bardzo często gromadzą się chmury i nie za wiele się napatrzycie na okolicę. A tych widoków naprawdę nie chcecie przegapić! Przy dobrej widoczności ze szczytu widać cały łańcuch wulkaniczny Gwatemali. Niesamowity jest też moment, kiedy nagle pojawia się olbrzymi, trójkątny cień wulkanu.

wulkan Tajumulco

 

Nocleg na szczycie

Nocować można na polu namiotowym 200 m od szczytu albo znaleźć sobie miejsce na namiot przy samej krawędzi wulkanu. My zdecydowaliśmy się na tę drugą opcję, bo nie jesteśmy specjalnie fanami nocnego podchodzenia. Poza tym to wcześniejsze miejsce biwakowe jakoś nas nie zachęciło. Bałagan, trochę śmieci, zero widoku… Dotarliśmy tam o 14, więc też nie bardzo mielibyśmy co tam ze sobą zrobić. Postanowiliśmy ruszyć dalej.

Choć tę decyzję przypłaciliśmy w nocy bólem głowy, bardzo jesteśmy z niej zadowoleni. Co prawda, w międzyczasie omyłkowo zaczęliśmy podejście na niższy z wierzchołków (tak, są dwa i lepiej się dobrze przyjrzeć, żeby wejść na właściwy). W końcu nie może być zbyt łatwo.

Kiedy zdobyliśmy szczyt, poczuliśmy ulgę. Byliśmy zmęczeni, a ciężkie plecaki ciążyły. Po krótkim rozpoznaniu znaleźliśmy idealne miejsce na namiot i rozłożyliśmy nasze obozowisko. Zrobiliśmy kilka zdjęć, ale nie miało to większego sensu, bo wszystko skrywały gęste chmury. Usiedliśmy i czekaliśmy, aż się rozejdą. W pewnym momencie pojawiła się myśl, żeby może jednak schować się do namiotu. Rozprostować kości, zawinąć w śpiwór i odpocząć. Na szczęście nie ulegliśmy pokusie. Moglibyśmy przegapić jeden z najpiękniejszych spektakli przygotowanych specjalnie dla nas przez naturę.

wulkan Tajumulco

 

Pokaz natury

Nagle gdzieś pomiędzy chmurami wyłonił się zarys kolejnych wulkanów. – Pojdę jeszcze zrobić kilka zdjęć – powiedziałam do Jacka, a on tylko kiwnął głową. Właśnie tak zaczął się jeden z najbardziej niesamowitych zachodów słońca w naszym życiu. Nie czuję się na siłach, żeby opisać to, co działo się na niebie. Tych niezwykłych kolorów, idealnych kompozycji chmur, delikatnej gry cieni i gasnących promieni słońca. Zapomnieliśmy o zmęczeniu i nie mogliśmy oderwać się od aparatów. Staliśmy na dwóch przeciwnych krawędziach krateru, żeby potem zamienić się miejscami. Mijając się, szczerzyliśmy wszystkie zęby w uśmiechu. Było magicznie.

wulkan Tajumulco

 

W końcu światło nam zgasło i trzeba było położyć się spać. Byliśmy przygotowani na zimną noc. Zabraliśmy wszystkie nasze ciepłe rzeczy i nawet koc. Mając w pamięci naszą noc w namiocie na przełęczy w Himalajach, bardzo baliśmy się chłodu. Jak się okazało, tę lekcję zdaliśmy na piątkę. Było nam całkiem przyjemnie i ciepło. Zaskoczył nas brak wiatru.

 

Problem pojawił się gdzie indziej. Wysokość. Wiele osób mówi, że spanie powyżej 4000 m to udręka. Nas do tej pory to nie dotyczyło. Tym razem jednak chyba trochę przeszarżowaliśmy. W Himalajach stopniowo pięliśmy się w górę, byliśmy dobrze zaaklimatyzowani. A tu? Nagle wyskoczyliśmy sobie na ponad 4000 m po ładnych kilku miesiącach leżakowania na meksykańskim wybrzeżu. Nie było to najmądrzejsze.

Poranne widoki

Na szczęście jakoś udało się zasnąć i przetrwać noc. Zanim jeszcze zadzwonił nasz budzik, żebyśmy przypadkiem nie przegapili wschodu słońca, obudziły nas dochodzące spoza namiotu głosy. Okazało się, że mamy całkiem spore towarzystwo. Akurat tego dnia wchodziła na szczyt też grupa z Quetzaltrekkers. W porównaniu z naszym spektaklem z poprzedniego popołudnia, wschód był bladziutki. Aż mi było szkoda tych osób, które nocowały tak blisko szczytu i nie były świadome tego, co się działo tam, na górze. Ktoś mi może mówić, że to niezdrowo, ale ból głowy to jednak nie jest jakaś zbyt wygórowana cena jak za takie widoki.

 

Lekko rozczarowani wschodem postanowiliśmy dogrzać się jeszcze trochę przed zejściem ze szczytu. I tak musieliśmy poczekać, aż słońce osuszy nam namiot. Droga w dół poszła nam zaskakująco szybko. Zeszła z nas też adrenalina i dało się odczuć zmęczenie. Nie pomógł zimny prysznic zaproponowany przez pana, na którego parkingu zostawiliśmy samochód. Humor poprawiała nam jedynie wizja normalnego łózka w Quetzaltenango.

Co zabrać na trekking

Jeśli zdecydujecie się na opcję dwudniową, musicie liczyć się ze znacznie cięższym plecakiem. Niezbędny będzie namiot, karimata, ciepły śpiwór (lub cieńszy z wkładką). My wzięliśmy dodatkowo koc. Noc i poranek są chłodne, warto więc zabrać sporo ciepłych rzeczy: kurtka chroniąca przed wiatrem, polar, czapka, rękawiczki. Raczej niewielka jest szansa, że się przegrzejecie. Koniecznie czołówka, przydadzą się też kije trekkingowe. Trzeba zabrać ze sobą też zapas wody (my mieliśmy ok. 3 litry na głowę i trochę nam zostało) i jedzenia: kanapki, batony energetyczne, czekolada, owoce. Nie zabieraliśmy ze sobą kuchenki – uznaliśmy, że to już zbędny ciężar.

Z grupą czy na własną rękę

Jeśli dobrze czujecie się w górach, naprawdę możecie zrobić tę trasę sami i nie musicie iść z grupą. Brakujący sprzęt możecie wypożyczyć w Quetzaltenango lub kupić w jednym ze sklepów z używaną odzieżą. Koniecznie sprawdźcie wcześniej szlak na mapie i rozplanujcie to dobrze czasowo. Dla nas wejście na dach Ameryki Centralnej było świetnym przeżyciem!

 

Post został przygotowany na laptopie marki

 

Brak komentarzy

Skomentuj